Opowieści z Dębowej Doliny
opowieść druga:
Jak Wiewiórek
przechytrzył ludzi i ich stalowe potwory.
Galimathiasz
Wszelkie prawa zastrzeżone.
1 – Klątwa zapomnienia.
– Zjeść albo nie zjeść? Oto jest pytanie…
Wiewiórek przyglądał się dorodnemu orzechowi w swoich łapkach i dziwił się, że nazywa się on włoski, choć nie ma na grzbiecie ani jednego włoska.
– Zjedz go wreszcie i lećmy pobawić się na dębie! – rozległ się nad jego głową znajomy cienki głosik.
– Biedronka!
Wiewiórek ucieszył się na widok swojej najlepszej przyjaciółki. Odkąd Biedronka uratowała Dębową Dolinę przed wielką powodzią, którą chciały sprowadzić na nią bobry, wszyscy chcieli się z nią kolegować. Nawet Zaskrończyk, który wcześniej zawsze jej dokuczał, nagle zapragnął zostać jej przyjacielem. I to od razu
najlepszym.
– Najlepszy przyjaciel może być tylko jeden i ja już go mam! – odpowiedziała mu wtedy
Biedronka i usiadła znacząco Wiewiórkowi na czubku ucha.
Zaskrończyk spojrzał na niego zygzakiem i wysyczał:
– To się jeszszcze okażże…
Do dziś na to wspomnienie przelatywały Wiewiórkowi po grzbiecie mrówki. A przecież tamto zdarzyło się wiosną, a teraz zaczynała się już jesień.
– Nie mogę zjeść tego orzecha. – westchnął żałośnie Wiewiórek i opowiedział Biedronce, jak to wczoraj mama wręczyła mu go z uroczystą miną, i ze słowami: „Mój puchaty rudasek zakopie teraz swój pierwszy w życiu orzech i wreszcie zostanie prawdziwą wiewiórką”!
– Hurra! – Biedronka aż podskoczyła z radości i zrobiła w powietrzu beczkę – To twój wielki dzień, Wiewiórku!
Ale Wiewiórek, zamiast się ucieszyć, od razu
– Nic nie rozumiesz, Biedronko! – W jego głosie pobrzmiewała prawdziwa rozpacz. – Ja wcale nie chcę zostać „prawdziwą wiewiórką”! Nawet zwykłą nie chcę być. Wszystkim, tylko nie wiewiórką. Najlepiej... biedronką!
– Cooo?
Biedronkę zatkało.
– A kto jeszcze wczoraj wyśmiewał się, że biedronki są małe, gołe i czerwone, jakby ciągle się czegoś wstydziły? Zresztą… – Biedronka zająknęła się i momentalnie poczerwieniała – Ja… Ja zawsze chciałam być wiewiórką.
– Naprawdę?!
Wiewiórek spojrzał na przyjaciółkę podejrzliwie.
– Tak. – Pokiwała czułkami. – Chciałam nosić takie puszyste futerko, skakać z gałęzi na gałąź i... mieć pod uszami tyle zwariowanychpomysłów, co ty!
– Łatwo ci mówić – znów westchnął ciężko Wiewiórek, – bo nic nie wiesz o…
Wiewiórek zamilkł nagle, jakby się udławił tajemnicą, której omal właśnie nie wygadał.
– Ależ skąd… No nie… No… – jąkał się coraz bardziej Wiewiórek pod naporem jej groźnego wzroku.
– No więc, o czym nie wiem? O czym nie wie twoja najlepsza przyjaciółka? No? Zresztą… Nie chcesz powiedzieć, to nie. Cześć!
Obrażona Biedronka odwróciła się na skrzydełku i zaczęła odfruwać. Robiła to bardzo wolno, ale jednak z każdą chwilą oddalała się od Wiewiórka. Jeszcze chwila, a zniknie za krzewami jeżyn i on zostanie tu sam. Sam na sam ze swoim orzechem włoskim, który nie ma na grzbiecie ani jednego włoska i którego nawet nie może schrupać ze smakiem. Bez najlepszej przyjaciółki. Nie mógł na to pozwolić. Żadna tajemnica, nawet najboleśniejsza, nie była tego warta.
– Biedronko! Zaczekaj!
Nie musiał powtarzać dwa razy. Biedronka w mgnieniu oka znalazła się
– Nie wiesz o… – zawahał się jeszcze, ale pod wpływem groźnego spojrzenia poddał się ostatecznie. – O klątwie zapomnienia.
– O czyym?!
Biedronka z wrażenia zapomniała poruszyć skrzydełkami i omal nie spadła od razu na ziemię niczym dojrzała szyszka.
– Chodź, coś ci pokażę.
Wiewiórek wziął orzech w ząbki i kiwnął ogonem na przyjaciółkę. Nie oglądając się za nią, ruszył przed siebie. Całą drogę przez Dębową Dolinę przebyli w milczeniu. Minęli zagajnik brzozowy, przebiegli przez polanę pani Motylowej, przekroczyli ścieżkę znów zrytą przez dziki, aż w końcu doszli do ciemnego zakątka opanowanego przez kolczaste jeżyny.
– To tu – wyszeptał Wiewiórek, po czym zniknął w krzakach.
Biedronka momentalnie zanurkowała za nim i po chwili przedzierania się przez zarośla oboje wydostali się na niewielką polanę. Biedronka aż pisnęła ze zdziwienia na
– To jest… – wyszeptał Wiewiórek złowieszczo – Tajemna plantacja zapomnienia!
Oczy Biedronki zrobiły się ze zdziwienia większe od kropek na jej grzbiecie.
– Rety! – Pisnęła. – W co ty się wplątałeś, Wiewiórku?!
Zapadła złowroga cisza.
– Widzisz… – zaczął Wiewiórek po chwili milczenia – Od pokoleń, co roku wiewiórki zakopują orzechy… Na zimę…
– Wielka mi klątwa! – prychnęła lekceważąco Biedronka i dokończyła wyraźnie rozczarowana – Wszyscy gromadzą zapasy na zimę!
– Tak. – zgodził się Wiewiórek. – Tyle, że my… To znaczy wiewiórki… Od razu zapominają, gdzie je zakopały! I właśnie każda roślinka na tej polanie, to taki zapomniany orzech. Biedronko, ja nie chcę zakopywać orzechów i zaraz o nich
– Zapomnieć? – Biedronka pokręciła główką z niedowierzaniem. – Można zapomnieć o lekcjach, o dentyście… Ale żeby zapomnieć o jedzonku?!
Najlepsza przyjaciółka Wiewiórka oblizała się i głośno przełknęła ślinę.
– A w nocy… – dodał Wiewiórek, ściszając głos. – W nocy przyśniło mi się, że zapomniałem o… tobie, Biedronko.
– Oj nie, Wiewiórku!
Biedronka aż zbladła z przerażenia i wyglądała teraz jak kartka papieru z wielkim, czarnym kleksem pośrodku.
– Musisz przezwyciężyć tę klątwę! Natychmiastzakop ten orzech! – rozkazała głosem nieznoszącym sprzeciwu. – No, raz dwa!
Wiewiórek z ociąganiem wygrzebał pazurkami w ziemi dołek, wrzucił do środka
– Teraz zapamiętaj dobrze to miejsce – instruowała go dalej Biedronka. – No i obróć się dwa razy wokół swojego ogona. Dobrze – pochwaliła Wiewiórka przyjaciółka, gdy ten pokręcił się w kółko – A teraz do dzieła: odkop swój orzech.
Wiewiórek zadrżał, ale posłusznie zakasał futerko. Pomyślał, że to w sumie dziecinnie łatwe zadanie i niepotrzebnie tak się tej klątwy bał. Zapamiętał, że zakopał swój owoc zaraz przy pożółkłym liściu, więc wygrzebał tu głęboki dołek i… nic. W środku było pusto, jeśli nie liczyć ziemi, której było do woli. Rozejrzał się speszony i wtedy obok zauważył drugi liść, a dalej trzeci. Wyglądały identycznie jak tamten pierwszy.
– O nie! – jęknął zrozpaczony.
Cała plantacja zasłana była pożółkłymi liśćmi. W panice zaczął kopać trochę dalej, a potem jeszcze dalej i już po chwili cała polana wyglądała, jakby przeszło pod nią całe stado kretów.
Wiewiórek uśmiechnął się krzywo. Wolałby, żeby orzech zniknął w jego pyszczku, a nie w ziemi.
– Gdybym cię od razu posłuchał Biedronko – westchnął ciężko Wiewiórek – i zjadł tego orzecha, to już dawno bawiłbym się z tobą na dębie, i to z pełnym brzuszkiem.
– Na zabawę nigdy nie jest za późno. A z pełnym brzuszkiem gorzej się biega. – Pocieszyła go Biedronka i zaraz krzyknęła. – To co? Kto pierwszy przy dębie?!
Po tych słowach, nie oglądając się na swojego puchatego przyjaciela, Biedronka puściła się co sił w kierunku dębu. Wiewiórek co sił pogonił za nią, lecz nie po to, by ją dogonić, tylko
2 – Dzikie bestie z lasu.
Dąb rósł na polanie, w samym środku Dębowej Doliny i był ich ulubionym miejscem zabaw. To właśnie od tego wspaniałego drzewa dolina wzięła swoją nazwę. Wiewiórek nie potrafiłby nawet zliczyć, ile wariackich igraszek wymyślili w cieniu jego rozłożystych gałęzi. Ganiali się po nich, chowali, albo po porostu zaszywali się w gęstwinie jego liści i rozmawiali. Ale tym razem miało być zupełnie inaczej…
– No i pobawiliśmy się! – jęknął żałośnie Wiewiórek, gdy zziajany przybył na miejsce.
Nawet zapomniał ucieszyć się z faktu, że wyprzedził Biedronkę. Zdołał też uciec swojemu smutkowi, ale na krótko. Ten dopadł go od razu pod dębem, gdy tylko Wiewiórek spostrzegł, że zupełnie nie było tu warunków do upragnionej
Wokół dębu kłębił się nieprzebrany tłum i panował nieopisany harmider. Byli tu chyba wszyscy. Górował nad nimi policjant – pan Niedźwiedź. Wiewiórek zauważył też rozłożyste poroże pana Jelenia, stadko pasiastych dzików, pełno drobiazgu i w ogóle wszystkich.
O ile dla dzieciaków dąb był miejscem zabaw, to dla dorosłych okazałe drzewo pełniło funkcję biura ogłoszeń, punktu informacyjnego, urzędu pocztowego i Facebook`a w jednym. Zwierzęta umieszczały na nim swoje wiadomości, ocierając się o niego, drapiąc, czy znacząco go obsikując. Kiedyś pan Jeleń wysikał tu podczas rykowiska cały poemat miłosny świętej pamięci wieszcza – pana Żubra: „Gdy cię nie widzę, nie wzdycham, nie płaczę...” Uczucie rogacza było tak mocne, że nie mogli się bawić na dębie ponad miesiąc, tak tam było czuć.
„Teraz też z igraszek nici”. – pomyślał Wiewiórek ze smutkiem – „Jakby cała dolina uwzięła się, żeby tylko uniemożliwić nam wesołą zabawę”.
Wiewiórka zżerała ciekawość, co się w ogóle stało. Dlatego, żeby lepiej widzieć, przecisnął się do przodu i wskoczył na pień dębu. Od razu omal nie wdepnął w wielką plamę, która wyglądała jak kupa pani Sroki, upuszczona z dużej wysokości, po najedzeniu się wcześniej przez ptaszysko wiśni.
– To serce jest dla mnie, bo ja je pierwsza zobaczyłam! A teraz… – pani Lisica napuszyła futerko i zatrzepotała szybko rzęsami – Wystąp mój Romeo!
Zwierzęta w popłochu cofnęły się o krok, odsłaniając równocześnie Wiewiórkowi widok na całą polanę.
– O nie! – jęknął, a wtedy mieszkańcy doliny jak na komendę poszli za jego wzrokiem.
Wszystkie okoliczne drzewa miały na pniach wiśniowe plamy. Jakby zaraziły się od dębu jakąś tajemniczą wysypką. Zwierzętom na ten widok poopadały na trawę szczęki. Czegoś takiego nikt jeszcze nie widział! Nawet pan Niedźwiedź,
– Oj nie! Nieeee! – Zaczęła swoim zwyczajem lamentować pani Lisica.
– Toż na pewnoż sprawka pani Motylowej! – zaskrzeczała Sroka – Pamiętacie jak kiedyś namalowała kropkę na grzbiecie Biedronki?
– Mamusiu, my nie chcemy być w kropki! – rozkwiczały się małe Dziczki i od razu dołączyły do nich inne głosy:
– Ja też nie chcę żadnych kropek! Ani ja!
Wszyscy zaczęli rozglądać się za panią Motylową. Słynęła ona niegdyś z bajecznie kolorowych makijaży, którymi dekorowała swoje skrzydełka. Wyglądała wtedy jak „Paź królowej” i była ozdobą Dębowej Doliny. Lecz kiedyś wszystkie kolory się z niej obsypały i wyszło na jaw, że tak naprawdę jest bezbarwnym „Bielinkiem kapustnikiem”! Wyśmiana przez mieszkańców usunęła się w cień i od tej chwili nie opuszczała swojej łąki, stając się swoim własnym cieniem. Teraz też jej nie było razem z innymi.
– To nie pani Motylowa! Nie! To nie ona pomalowała! – rozległy się nagle w koło jakieś obce głosy.
Wiewiórek podniósł wzrok i zdębiał. Szczelnym pierścieniem otaczały ich hordy zwierząt z lasu, dzikich i krwiożerczych drapieżców, które nie uznają żadnych praw ani zwyczajów. W powietrzu zawisł strach.
Dębowa Dolina graniczyła z lasem, lecz od zawsze były to dwa różne światy. Mieszkańcy doliny nie zapuszczali się w głąb lasu, a zwierzęta z lasu nie wchodziły do doliny. Aż do teraz!
Wszyscy cofnęli się za pana Niedźwiedzia. Ten dźwignął się na tylne łapy i pobłyskując przypiętą do futra gwiazdą Szeryfa, podarowaną mu kiedyś przez panią Srokę, ryknął:
– Jakim prawem wtargnęliście aby do Dębowej Doliny?
Wiewiórek od razu rozpoznał sepleniący głos pana Bobra. Tego samego, który wiosną, wspólnie z całą bandą bobrów, zbudował na leśnym strumieniu tamę. Gdyby nie Biedronka, bobry zatopiłyby i zagarnęły Dębową Dolinę dla siebie, skazując mieszkańców na wieczną tułaczkę. Wtedy pan Bóbr także zrzucał winę na Naturę.
– Nie damy się już nabrać na tę waszą Naturę. – wykrzyknął Wiewiórek, a inni mieszkańcy gorąco go poparli:
– Tak, tak. Nie damy!
– Terasz jeszt inna szytuaczja. Przeczesz szami widżicze, o tu! – Pan Bóbr świsnął przez ułamane siekacze i wskazał łapą plamę na pniu dębu.
– I tam! I tam!
Dzicy przybysze wskazywali na otaczające ich drzewa. Plamy na pniach błyszczały w promieniach słońca jak ślepia drapieżników. Jakby las dołączył do leśnych, by zaatakować Dębową Dolinę i jej mieszkańców.
– No nie! W ząb go nie rozumiem. – mruknął pan Niedźwiedź. – Czy aby na polanie jest tłumacz?
– Jeszt.
Z szeregu leśnych wystąpił drugi bóbr. Ten sam, który już wcześniej, przed powodzią, tłumaczył słowa pana Bobra.
– Tyle, że ktosz będże teraż muszał tłumaczycz mnie – odezwał się tłumacz i zademonstrował jeszcze bardziej wyszczerbione siekacze, niż u pana Bobra.
– Ja wszystko wyjaśnię!
Na dźwięk tego głosu Wiewiórkowi zjeżyło się futerko. Był melodyjny, lecz równocześnie przejmujący do szpiku kości i należał do leśnej kuny, śmiertelnego wroga wiewiórek!
– Te plamy… – zaczęła Kuna i zamilkła, jakby sama zasłuchała się w melodii swojego głosu.
Wyglądała, jakby wybrała się tu na posiłek i w tym celu założyła na szyję biały śliniaczek, żeby nie pobrudzić brązowego futerka.
Mieszkańcy podskoczyli jak rażeni piorunem.
– Gołe zgliszcza, gołe zgliszcza… – Rozniosło się wokół jak echo, a mały Żuczek zapytał cicho mamę:
– Mamusiu, dlaczego zgliszcza są gołe?
– Nie słuchaj tego, synku! – ucięła pani Żukowa i szczelnie zasłoniła Żuczkowi uszy.
– Próbowaaaliśmy się im przeciwstaaawić… – Podjął melodię Kuny szary Wilk.
Wysforował się przed szereg leśnych, jednak w niczym nie przypominał dumnego władcy lasu. Z położonymi po sobie uszami i podkulonym ogonem upodobnił się do podwórzowego burka.
– Dla wieluuu to się źle skończyłooo. Niektórych nie maaaa już pośród naaas… Inni odnieśli raaanyyy…
– Ja własznie te żęby sztracziłem! – Wtrącił się tłumacz.
Głos Wilka przetoczył się przez Dębową Dolinę na podobieństwo pieśni żałobnej i podziałał na mieszkańców jak odwieczny zew. Przypomnieli sobie, że są dziećmi jednej Natury, i że w ich żyłach płynie ta sama, jak u leśnych, zwierzęca krew. W ich ślepiach zabłysły łzy wzruszenia i poczuli, że w tej dramatycznej chwili muszą trzymać się razem…
– A jeśliż to znowuż podstęp?!
Skrzek Sroki zabrzmiał niczym fałszywy akord, za którym posypała się kakofonia dźwięków. Każdy przekrzykiwał każdego:
– Właśnie! – Kwiknął pan Dzik. – Jak wtedy z tą powodzią!
– Dobrze im tak, dzikusom!
– Zasłużyli sobie na swój los!
– Wilk przebrał się w owczą skórę i zębami na egzekwie dzwoni!
– A psik! – kichnął potężnie pan Niedźwiedź.
– Sprawa wymaga jak najgłębszego rozważenia – dokończył policjant, korzystając z ciszy jaka zapadła – więc głos zabierze aby pani Sowa.
Pani Sowa była dyrektorką i nauczycielką w szkole, i z tego tytułu cieszyła się w dolinie największym autorytetem. Wychyliła zza policjanta głowę zaopatrzoną w wielkie oczy i zakrzywiony dziób i odezwała się zalęknionym głosem:
– Prawo Natury, panie dziejku, rzeczywiście nakazuje w takiej sytuacji pomoc obcym. Ale skąd mamy wiedzieć, że to, o czym mówicie – pani Sowa zwróciła się wprost do leśnych – jest prawdą?
– No właśnież, skąd? – poparła ją skrzekliwie
– Mamy żdjęcza. – Oznajmił pan Bóbr, na co pani Sowa nastroszyła pióra i huknęła:
– Że co?
– Zdjęcia – przetłumaczyła Kuna, po czym wyjaśniła – Wysłaliśmy drona, by pstryknął kilka fot z lotu ptaka.
W tej chwili zaszumiało i na polanę jak grom z jasnego nieba spadł szaro upierzony Sokół. Zmrużył wąskie ślepia, przez co wyglądał jeszcze drapieżniej, i odezwał się piskliwym głosem:
– Wszystkie obrazy zapisały się na tęczówce mojego oka. Można je wyświetlić tylko raz. Jeśli ktoś chce je zobaczyć, musi podejść blisko… Bardzo blisko.
– Pani Sowa musi zobaczyć! – rozległy się okrzyki z tłumu. – Ale… gdzie ona się podziała?
Wszyscy zaczęli się rozglądać, ale po nauczycielce został tylko zapach naftaliny, unoszący się w powietrzu. Od razu rozeszła się skrzecząca plotka, że „pewnikiem zostałaż porwana przez leśnych i ostałyż się z niej tylko
3 – Gołe zgliszcza.
– No co… nie ma chętnych?
Sokół wodził wyzywającym wzrokiem po mieszkańcach, by w końcu wycelować dziobem w Wiewiórka.
– A może... ty puchaty pluszaku?!
Wiewiórek zadrżał. Przecież gdy tylko się zbliży, drapieżnikbędzie mógł go z łatwością porwać w swoje szpony i uprowadzić, zanim ktokolwiek zdoła nawet pisnąć w jego obronie.
– Ale musisz podejść bliżej, bliżej. – zachęcał go Sokół, samemu nawet o źdźbło trawy nie ruszając się z miejsca.
Wiewiórek czuł na sobie wyczekujący wzrok wszystkich zwierząt. Przełknął głośno ślinę i na drżących nogach zrobił kilka małych kroczków do
– Widzę… – wyszeptał – Potwory… Jakie wielkie!
Wiewiórek z niedowierzaniem patrzył na opasłe potwory wgryzające się swoimi szczękami głęboko w ziemię i wyrywające z korzeniami największe i najstarsze drzewa.
– Są i ludzie! Rany, to prawdziwy horror!
Gdy pokaz zdjęć dobiegł końca, Wiewiórek długo nie mógł dojść do siebie. Wyobrażał sobie, że można wygnieść rabatkę pełną kwiatów, jak pan Niedźwiedź, gdy rozłożył się kiedyś na polanie pani Motylowej na poobiednią drzemkę. Albo zryć całą ścieżkę do dębu, jak to uczyniły kiedyś w poszukiwaniu smakołyków dziki. Można
– Po przejściu ludzi i ich potworów z lasu nie zostało nic. Zupełnie nic! – wyszeptał, a po mieszkańcach przeleciał krótki jęk grozy, po którym zapadło śmiertelne milczenie.
– A jeśliż to zwykły pic na wodę, fotomontaż?! – przerwała nagle ciszę Sroka, dając zachętę do ogólnego zamętu:
– Już raz chcieli nas oszukać!
– Właśnie!
– Znów mają chętkę na naszą dolinę!
– Czy wiecie, co oznaczają te znaki na pniaaach? – Odezwał się wreszcie Wilk i wszyscy umilkli – Zanim w lesie zjawili się ludzie i ich potwory, na naszych drzewach pojawiły się takie same plamy jak te. To znaczy, że wkrótce przyjdą tutaj, by spustoszyć waszą dolinęęęę!
Wilk zawył przeciągle do nieba.
– Ach nie! Nieee! – Dołączyła do Wilka ze swym lamentem pani Lisica.
– Biedronko! Muszę to sprawdzić na własne ślepia.
– Wiewiórku, nie! To najbardziej zwariowany pomysł jaki…
Reszta jej słów została w tyle, gdyż Wiewiórek pędził już jak wiatr w kierunku lasu. Pod jego brzuszkiem przesuwały się kwitnące wrzosy, krzewy ostrężyn oraz samosiejki brzózek i świerków. Niektóre były już całkiem wyrośnięte i bujały się miarowo na wietrze. W końcu minął łąkę pani Motylowej i zostawił za plecami stawik Ropucha, by po kilku skokach dotrzeć wreszcie do granicy Dębowej Doliny z lasem. Tu przystanął. Łapki drżały mu jak w febrze, sam nie wiedział, czy bardziej ze zmęczenia czy strachu.
– Biedronka miała rację. Wyprawa do pustoszonego przez potwory lasu to chyba najbardziej zwariowany pomysł w moim życiu. Jak dotąd… – wyszeptał dla dodania sobie odwagi.
– „Sroka miała rację. Wygląda na to, że nie brakuje ani jednego drzewa. Te zdjęcia to zwykłe oszustwo”!
Ledwo Wiewiórek to pomyślał, oślepiło go całkiem słońce, aż zakłuło go w oczy, jakby nadział się na kolec jeżyny. Gdy po chwili jego wzrok przyzwyczaił się do światła, oniemiał z wrażenia. Przed jego ślepiami rozciągały się pozbawione drzew, krzewów, a nawet najdrobniejszych roślinek gołe zgliszcza! Na żywo robiły jeszcze bardziej zatrważające wrażenie, niż na zdjęciach z drona.
– Przecież te potwory nie mogły zeżreć wszystkiego! – pisnął. – Gdzieś musiała zostać jakaś resztka lasu.
Zeskoczył na dół i ruszył ostrożnie na zwiady.
– „Gdyby mnie teraz mama zobaczyła…” – pomyślał i ogarnęła go nagła tęsknota za domem, za Dębową Doliną i za swoją przyjaciółką Biedronką.
W dodatku nie pokazało się ani jedno drzewo. Postanowił zawrócić. Obejrzał się i aż pisnął z wrażenia. Z tyłu nie było widać lasu, z którego tu przybył. Aż po horyzont wszędzie rozciągała się goła ziemia. Ogarnęło go prawdziwe przerażenie. Oczami duszy ujrzał siebie, jak pada z głodu i pragnienia, i wtedy… w dali zamajaczyły mu jakieś niewyraźne, strzeliste sylwetki.
– Drzewa! – wykrzyknął radośnie.
Wytężył wzrok. Rozgrzane słońcem powietrze falowało i drzewa widoczne na widnokręgu
– Hurra! – podskoczył do góry, pewny swego. – Znalazłem ocalony las!
Popędził w tamtym kierunku jak burza, jednak na drodze stanął mu naraz wysoki pagórek i minęło trochę czasu, zanim zdołał go pokonać. Gdy zasapany wdrapał się szczyt, zamarł i omal nie narobił w futerko.
– To nie drzewa! – wyszeptał Wiewiórek drżącym głosem.
Przed jego oczami wznosiły się aż pod same niebo wielkie stalowe potwory. Bestie były potężniejsze i groźniejsze, niż na zdjęciach Sokoła. Pogrążone we śnie, wyglądały jak monstrualne stalowe owady, a raczej zlepki kilku owadów w jednym. Najbliższy z nich podobny był do Modliszki stojącej na dwóch Gąsienicach i ubranej w pancerz Rohatyńca Nosorożca. Pysk niczym u Jelonka rogacza wyrastał mu z tyłu, prosto z odwłoka. Wiewiórek tak się na niego zapatrzył, że nie zauważył, jak w pobliżu pojawili się nagle…
Poruszali się dość niezgrabnie na dwóch łapach i wydawali z siebie przedziwne odgłosy: a to szeleścili jak jesienne liście na wietrze, a to pluskali niczym brudna woda w stawie pana Ropucha, a to wreszcie trzeszczeli na podobieństwo pękającego pod łapami pana Niedźwiedzia suchego chrustu:
– Tu w tablecie jest wizualizacja poprowadzenia tej obwodnicy przez dolinę. Nasz grafik od animacji nieźle poszalał, ha ha ha!
Ludzie wpatrywali się uważnie w jakiś niewielki płaski przedmiot. Wiewiórek pierwszy raz widział tak osobliwe istoty.
– Za tydzień działamy w tej dolinie.
– Roztyci ciałami w naftalinie. – Wiewiórek spróbował naśladować ludzkie odgłosy, ale omal nie połamał sobie przy tym języka. – Całkiem bez sensu.
Rozpierała go ciekawość, w co ludzie się tak ciekawie wślepiają. Postanowił wykorzystać moment, gdy oddalili się na posiłek, zostawiając tajemniczy przedmiot na gąsienicy potwora.
– Nic nie ma… – westchnął zawiedziony.
Poczuł się, jakby wpatrywał się w… mętną kałużę. Pomyślał, że może patrzy od zadka strony, więc spróbował odwrócić przedmiot na grzbiet. Ledwo przesunął po nim łapką, gdy coś zabłysło i oczom Wiewiórka ukazała się…
– Dębowa Dolina…
Wiewiórek zamarł. Westchnięcie wcale nie wydostało się z jego pyszczka. Przeciwnie, dostało się do jego ucha. W dodatku brzmiało dziwnie znajomo!
– Biedronka?! – Wiewiórek rozdziawił pyszczek na widok swojej przyjaciółki – Skąd ty się tu...
Rzeczywiście, nad jego głową unosiła się czerwona kuleczka z czarnymi kropeczkami na grzbiecie.
– Bo… Bo… – jąkała się Biedronka – Bo jak tak ruszyłeś pędem, to w ostatniej chwili zdołałam złapać się twojego ogona.
– I nic nie pisnęłaś do tej pory?
– Bo… Bałam się, że będziesz na mnie zły.
– Coś tu jest nie tak…
Niby wszystko było na swoim miejscu, a jednak panował tam jakiś nienaturalny spokój. Jak przed burzą, gdy zwierzęta chowają się do swoich legowisk, ptaki milkną przerażone i nawet drzewa zamierają w groźnym bezruchu.
Nagle z przedmiot rozległ się i pojawiły się w nim stalowe potwory. Zaczęły pożerać wszystko, co napotkały na drodze: drzewa, krzewy, trawę… Wiewiórek rzucił się na nie z pazurkami. Drapał i gryzł… Nadaremnie. Potwory uwijały się jak w ukropie. Cięły, wyrywały, rozszarpywały wszystko na strzępy i już po chwili po Dębowej Dolinie zostały tylko gołe zgliszcza. Wtedy natarły na rosnący w samym środku doliny dąb. Okazałe drzewo opierało się dzielnie. W końcu jednak runęło pod zmasowanym naporem potwornych
– Nasz świat! – siorbnęła płaczliwie Biedronka.
– Pod naszą nieobecność zniszczyli nasz świat… – zgrzytnął zębami Wiewiórek, a z oczu popłynęły mu ciurkiem łzy. – Unicestwili Dębową Dolinę!
4 – Dziwna opowieść taty.
– To twoja wina! – wybuchła nagle Biedronka. – Trzeba było zostać i bronić doliny!
Słowa przyjaciółki zraniły Wiewiórka do żywego, jakby Sokół wbił mu w futro ostre szpony.
– To trzeba było zostać, a nie… Czepiać się mojego ogona, jak jakiś… rzep! – odciął się Biedronce Wiewiórek i odwrócił się do niej zadkiem.
– Czepiłam się, bo... bałam się, że narobisz głupstw. I narobiłeś! – odcięła mu się przyjaciółka i natychmiast wykręciła się do Wiewiórka tyłem.
Na dłuższą chwilę zapadła ciężka cisza. Taka, jaka zapada między dwiema osobami obrażonymi na siebie na śmierć.
– Ja wracam. – Powtórzyła za nim jak echo Biedronka i rozwinęła swoje cienkie skrzydełka.
Po kilku krokach Wiewiórek zreflektował się, że oboje zmierzają w całkiem przeciwnych kierunkach. Ponieważ z góry lepiej widać, pomyślał, że to Biedronka lepiej wie, dokąd lecieć. Szkopuł w tym, że Biedronka to samo pomyślała o Wiewiórku. W końcu przesiedziała całą drogę na jego ogonie i nie widziała drogi, którą tu przybyli. Oboje zawrócili równocześnie i omal nie wpadli na siebie.
– Kiedy tu przybiegłem, miałem potwory przed pyskiem. – Pomyślał Wiewiórek na głos. – Więc, żeby wrócić do doliny, muszę skakać zadkiem do przodu. Proste jak ogon!
Ruszył, tak jak pomyślał, jednak od razu potknął się i zarył tyłem w błoto.
– Jak ja bym miała lecieć do tyłu, to bym się wcześniej odwróciła, żeby lecieć do tego tyłu przodem. – Pisnęła niby do siebie Biedronka, krztusząc się przy tym ze śmiechu.
Reszta drogi minęła im w milczeniu, aż do chwili, gdy Biedronka wydarła mu się nad uchem:
– Drzewa na horyzoncie!
I tyle ją widział. Zanim się zorientował, wystrzeliła do przodu jak z procy i zniknęła w gęstwinie. Do jego uszu dochodziły jedynie jej pokrzykiwania zza ściany zieleni:
– Hej, wszyscy! Słuchajcie! Wracam z la…
Nagle głos Biedronki urwał się gwałtownie. Wiewiórek zatrzymał się i nastawił uszu, ale wokół panowała niepokojąca cisza. Nikt też nie odpowiedział mu zza ściany drzew.
– Biedronko! – Zawołał, lecz nie uzyskał odpowiedzi. – Nie wygłupiaj się! Już się nie gniewam!
– „Na śmierć…” – na tę myśl Wiewiórkowi momentalnie ścierpło futerko.
Rzucił się biegiem do przodu, ale co skok grzązł w miękkiej ziemi i musiało minąć sporo czasu, zanim zdołał dotrzeć do pierwszych świerków. Szybko zorientował się, że głos przyjaciółki urwał się dokładnie nad stawikiem Ropucha.
Od razu dostrzegł w dole gospodarza. Był pewny, że Ropuch też go zauważył, a mimo to udawał, że nie ma go w domu. Trzymał też gębę na kłódkę, choć miał się za wielkiego poetę. Większego nawet od samego wieszcza – świętej pamięci pana Żubra – i nigdy dotąd nie przepuścił żadnej okazji, by popisać się jakimś rymem.
– Dziwne… Bardzo dziwne…
Wiewiórek przypomniał sobie, jak Ropuch wystąpił u nich kiedyś w szkole, na zaproszenie
– Każdy z uczniów powie jakieś zdanie, a pan Ropuch na poczekaniu ułoży do niego piękny rym. – Zaanonsowała wtedy uroczyście jego występ nauczycielka.
Klasa w odpowiedzi ziewnęła szeroko, jak jeden mąż, lecz już po kilku słowach pana Ropucha wszyscy piszczeli z uciechy i skandowali:
– Jeszcze, jeszcze!
– Jak zostanę jeszcze… – Zaskrzeczał żabi poeta, przestępując znacząco z nogi na nogę. – To zaraz się zeszcz…
– Następne zdanie, Dziczku! – Zdążyła zagłuszyć ostatnie słowo Ropucha pani Sowa.
Biedna, nie przewidziała, że dalej będzie tylko gorzej, bo rymy Ropucha nie będą wcale piękne, tylko świńskie!
– Chcę już wracać do chałupy… – Kwiknął Dziczek, na co pan Ropuch natychmiast zrymował:
– Bo ta szkoła jest do du…
– Duszy! – Zahukała Ropucha desperacko nauczycielka.
– Teraz ty Kreciku!
– Moja chałupa to ziemia… – odezwał się Krecik, a Ropuch w tej samej chwili zrymował:
– Nadaje się do pierdze…
– Do pieczenia! – Krzyknęła z rozpaczą w głosie pani Sowa i ogłosiła – No, koniec na lekcji!
Dyrektorka szkoły i nauczycielka w jednej osobie dźgnęła żabiego poetę zakrzywionym dziobem, aż ten wyskoczył z klasy jak z mrowiska. Skrzeczał coś przy tym pod nosem, na szczęście już całkiem niezrozumiale.
Teraz pan Ropuch nie przypominał w niczym wyszczekanego poety. Siedział niemo i nieruchomo na dużym liściu grążela, i udawał krowi placek na trawie: niezauważalny, oczywiście dopóki się w niego nie wdepnie.
– Dzień dobry, panie Ropuchu! – Wykrzyknął do niego przymilnie Wiewiórek.
Pobiegł w podskokach na sam koniuszek długiej
– Nie widział pan gdzieś Biedronki? – spytał.
Ropuch łypnął tylko na niego jaszczurkowatym ślepiem i bez słowa pokręcił łbem.
– „Bardzo podejrzane… Dlaczego Ropuch nie otwiera pyska?” – Główkował Wiewiórek. – „Dlatego, że mu z niego nieprzyjemnie czuć? Niee… Nigdy się tym nie przejmował. Po pamiętnej lekcji trzeba było długo wietrzyć klasę”.
Nagle Wiewiórkowi przyszło do głowy coś innego. Z przerażenia omal nie wypuścił gałęzi z łapek i nie wpadł do brudnej wody.
– „No przecież! Nie otwiera pyska, bo coś w nim ma! A co Ropuch może mieć w pysku? Muchę, komara, albo... o rany!” – przeraził się – „Biedronkę!”.
Wiewiórek postanowił natychmiast ratować swoją przyjaciółkę. Problem w tym, że zupełnie nie wiedział jak.
– „Ugryzę go!” – postanowił – „Ropuch
Już się szykował do ataku, gdy nagle przypomniał sobie ze szkoły wiedzę, którą na lekcji podała im pani Sowa, że ropuchy wydzielają na skórze trujący jad!
– O nie! – Jęknął z zawodem. – Nie tylko nie uwolnię tak Biedronki, ale i sam zginę. A wtedy już na pewno nie zdołam jej uratować.
Musiał natychmiast znaleźć inny sposób, by zmusić Ropucha do otwarcia pyska. Nagle wpadł na pewien pomysł.
– Mam!
Pomysł był zwariowany i całkiem niepewny. Poza tym wymagał od niego niezwykłego opanowania, co w jego przypadku było bardzo trudne, o ile nie niemożliwe. Ale innego patentu nie miał, więc musiał zaryzykować. I choć wszystko aż kipiało w nim ze złości, rozciągnął wargi w słodziutkim uśmiechu.
– A zna pan taki kawał… – zagaił – Jak przychodzi żaba do lekarza?
Ropuch wywalił łakomie ślepia, jednak twardo
– Nie? – zdziwił się Wiewiórek – No więc, przychodzi żaba do lekarza i milczy…
Tu Wiewiórek urwał, żeby bardziej zaciekawić Ropucha. Udało mu się, bo właściciel stawiku kiwnął ponaglająco łbem, jakby chciał powiedzieć: „no mówże, mów!”.
– Lekarz pyta – zaczął opowiadać dalej Wiewiórek – „Z czym pani przyszła?”, ale żaba wciąż milczy… „Nie powiepani z czym przyszła?” dziwi się lekarz. Żaba kręci pyskiem i milczy dalej… W końcu bazgrze na kawałku liścia dwa słowa: „zapomniałam skrzeku”.
Wiewiórek skończył, ale Ropuch nie uśmiechnął się i nawet na milimetr nie otworzył pyska.
– „Wszystko na nic!” – przeraził się Wiewiórek.
Cały jego pomysł opierał się na przypuszczeniu, że gdy opowie Ropuchowi śmieszny kawał, ten otworzy wreszcie paszczę ze śmiechu, żeby Biedronka mogła mu zwiać.
– „A może ten dowcip nie jest wcale śmieszny"?
W końcu wymyślił go na poczekaniu, bo nie
– No, że niby skrzek to i żabie jajeczka i żabi głos… – Wiewiórek próbował jeszcze ratować sytuację. – Taka gra słów. Że niby żaby skrzeczą… Więc skoro nie wzięła skrzeku, to nie mogła nic powiedzieć. Dobre, nie?
Wiewiórek wyszczerzył się, ale Ropuch nic, ani pisnął. Wiewiórek doszedł do wniosku, że to był jednak głupi pomysł, wymyślać kawał o żabach.
– „Lepiej było chyba opowiedzieć o koniach, dzikach, czy lisach…” – pomyślał – „O kimkolwiek, byle nie o żabach!”.
Ogarnęło go przerażenie.
– „Wszystko na nic! Już po Biedronce”. – Pomyślał, gdy nagle w wyglądzie Ropucha zaczęła zachodzić gwałtowna zmiana.
Płaz wywalił na wierzch gały i począł się nadymać. Coraz mocniej i mocniej, jakby zaraz miał pęknąć. W końcu nie wytrzymał i wybuchnął niepohamowanym rechotem, wypluwając razem z dużą ilością lepkiej śliny małą czerwoną
– Biedronka! – Ucieszył się Wiewiórek.
– Mogłam tam zginąć, a tobie się jakiś durnych kawałów zachciało! I to ma być przyjaciel?! – Krzyknęła Biedronka i zanim Wiewiórek zdążył się ucieszyć na jej widok… machnęła skrzydełkami i zniknęła mu z oczu.
– Dziewczyny… – westchnął i uśmiechnął się porozumiewawczo do Ropucha, po czym ruszył za oddalającą się Biedronką w stronę dębu, zostawiając żabiego poetę z wykrzywionym z wściekłości pyskiem.
– Nie miną godziny, a jeszcze się policzymy! – Wyrechotał za Biedronką.
Wiewiórek był przygotowany na najgorsze: na widok gołych zgliszczy po Dębowej Dolinie i szerokie drogi dla ludzkich potworów w miejscu, gdzie od wieków rósłpotężny dąb. Jednak gdy dotarł na miejsce, zatkało go!
– Tu się nic nie stało! – Wyszeptał ze zdziwieniem.
Rzeczywiście, wszystko zdawało się być w jak
I wtedy go olśniło:
– Nic się nie stało, bo to wszystko, co widzieliśmy, dopiero ma się wydarzyć!
Na tę myśl, włos zjeżył mu się z przerażenia. Wskoczył na dąb i wrzasnął na cały regulator do krzątających się na polanie zwierząt:
– Słuchajcie! Ludzie i potwory idą tu, by pożreć Dębową Dolinę!
5 – Oko w oko ze stalowymi potworami.
– Ratunkuż! Potworyż mnie pożerają! – Rozskrzeczała się nad głową Wiewiórka Sroka.
– Ach nie! Ach nie! – Dołączyła do niej ze swoimi lamentami Lisica, by natychmiast wybuchnąć głośnym chichotem. – Hi, hi, hi!
– Ha, ha, ha! – zawtórowała jej Sroka, omal nie pękając ze śmiechu.
Wszystko dlatego, że minęło kilka dni, a zapowiadane przez Wiewiórka potwory wcale nie nadeszły. Po kilku kolejnych dniach mieszkańcy w ogóle zapomnieliby o całej potwornej sprawie, gdyby nie leśni. Wciąż koczowali całym stadem na dębowej polanie i nikt nie miał pomysłu, co z nimi począć. A przecież były to groźne drapieżniki i ich obecność stawała
Choćby wczoraj. Wiewiórek wracał spokojnie ze szkoły, gdy znów zaczepiła go Sroka. Skakała za nim po ścieżce i darła się w wniebogłosy:
– Potworyż mnie pożerają! Ratu…
Nagle zamilkła. Wiewiórka nawet ucieszyła chwila wytchnienia od jej krzyków, ale równocześnie coś go zaniepokoiło. Dobrze pamiętał niedawną przygodę Biedronki z Ropuchem, która omal nie zakończyła się tragicznie. Wtedy też jej głos urwał się tak nagle.
Obejrzał się, lecz po ptaszysku nie było śladu. Zanurkował więc w krzakach i… stanął niemal oko w oko z Kuną! Zdrętwiał ze strachu. Już zaczął się w myślach żegnać z życiem, gdy Kuna, jak gdyby nigdy nic, pomachała mu przyjaźnie łapą. I wtedy Wiewiórek zauważył, że z pyska wystawał jej sam koniuszek granatowego ogona
– Ratunku! Kuna pożarła Srokę!
Na szczęście w pobliskim zagajniku drzemał pod młodą brzózką pan Niedźwiedź. Obudzony ruszył Sroce z odsieczą i zdołał wyciągnąć Kunie z pyska ptaszysko. Było całe obślinione i wymiętolone, ale o dziwo jeszcze żywe.
– Nie mam zielonego pojęcia, skąd toto się tam wzięło! – wypierała się wszystkiego Kuna. – Pewnie chciało mi ukraść trzonowca.
Po tym zdarzeniu pani Sowa zorganizowała dla leśnych obowiązkowe szkolenie z wegańskiej kuchni.
– Bierzemy kęs z tej kupki i, panie dziejku, gryziemy, gryziemy, gryziemy… Mniam, mniam, nieprawdaż?
Wiewiórek z niedowierzaniem obserwował jak najgroźniejsze drapieżniki z lasu chrupią przeraźliwie gorzkie żołędzie, nazbierane wcześniej w tym celu przez dziki. Nauka nie trwała długo. Pierwsza nie zdzierżyła Kuna.
– To nic, nie zrażamy się… – Nadrabiała miną nauczycielka, trzepocząc skrzydłami. – Na pewno posmakują wam liście. Jak widać jest tu ich pod dostatkiem i nie zaznacie głodu.
Problem obcych wkrótce tak nabrzmiał, że pani Sowa postanowiła w ich sprawie zwołać na łące pani Motylowej zebranie wszystkich mieszkańców. Z oczywistych względów nie mogli debatować przy dębie, gdzie leśni wszystko by słyszeli, więc na miejsce spotkania nauczycielka wyznaczyła polanę pani Motylowej.
– Potwory złupiłyż leśnym las… – Nie czekając na oficjalne otwarcie zebrania zaskrzeczała Sroka. – Bo te dzikusy najpewniej sobie na toż zasłużyły!
– Właśnie! Nich wracają skąd przyszli! – Poparł ją pan Dzik. – Może i nas nie zjedzą, ale za to objedzą!
– Do kości! – Wtrąciły chórem ślimaki, które obsiadły pieniek młodej brzózki w pierwszym rzędzie.
– Spokój! – Udało się w końcu uciszyć wszystkich Pani Sowie. – Na złupionym do gołych zgliszczy pustkowiu leśni nie przeżyją nawet tygodnia. Musimy być solidarni. Tak nakazuje prawo Natury!
Coś chciała jeszcze dodać, już otwierała dziób, gdy nad głowami rozległ się szum skrzydeł i na polanę wpadł zziajany pan Grzywacz z sensacyjną wiadomością:
– Leśni zniknęli!
– Co? Jak to? Gdzie? Jakim prawem!
Zwierzęta zasypały go gradem pytań, ale ten tylko wzruszył skrzydłami:
– Zostawili dla nas wiadomość na dębie: „Zwijamy się stąd, bo jeszcze dzień dwa, a padniemy na nieżyt żołądków”.
– Świeże listeczki, mniam, maniam, im nie posmakowały. – Bąknął zgorszony pan Jeleń.
– I pyszne żołędzie! – Rozkwiczały się
– Takaż niewdzięczność za tyleż okazanego serca i wyrzeczeń…
Sroka zamilkła w pół słowa, gdyż od strony lasu doszły ich niepokojące odgłosy. Wszystkie zwierzęta zastrzygły uszami i zaczęły głośno węszyć. Dźwięki z każdą chwilą przybierały na sile, jakby do polany pani Motylowej zbliżało się coś groźnego. Na mieszkańców padł blady strach, ale tylko Wiewiórek widział, co naprawdę czai się tam, za drzewami, na pustkowiu, które kiedyś było lasem.
– Potwory! – Wrzasnął na całe gardło.
Bał się, że mieszkańcy znów go wyśmieją. Ci jednak spojrzeli po sobie z lękiem, a potem zaczęli wycofywać się z łąki.
– Stać! – Pan Niedźwiedź rozłożył łapy, by ich zatrzymać. – Musimy bronić naszej doliny!
– Nawet leśni, najgorszeż drapieżniki, nie zdołałyż obronić swojego lasu! To co dopieroż my?
Słowa Sroki podziałały jak iskra w stercie siana. Jak pożar wybuchła panika i wszyscy
– Wracaj do domu Wiewiórku. – Odezwał się policjant, który wyglądał na bardzo przybitego. – Mama na pewno bardzo się o ciebie martwi.
– Nie mogę…
Wiewiórek chciał powiedzieć, że nie może się ruszyć ze strachu, ale pan Niedźwiedź nie dał mu dokończyć:
– Doceniam twoją odwagę! – Wszedł mu w słowo – Lecz jako policjant nakazuję ci powrót do domu. Jeśli ci ludzie z tymi potworami są naprawdę tak groźni, to i tak mi nie pomożesz, a tylko poniesiesz aby daremną ofiarę. Ja składałem przysięgę, że będę bronić naszej doliny i teraz przyszedł czas, aby ją wypełnić.
Policjant skończył. Stał jeszcze przez chwilę w milczeniu, po czym zaczął odchodzić. Naraz wpół kroku zawahał się. Wiewiórek pomyślał, że się rozmyślił. On jednak tylko odpiął
– Mianuję cię moim zastępcą. – odezwał się uroczystym głosem pan Niedźwiedź. – To na wypadek, gdyby mi się coś aby…
Urwał. Dźwignął się na tylne łapy i w jednej chwili z dobrotliwego, acz surowego policjanta, przeobraził się w dziką bestię. Jakby nie pochodził z Dębowej Doliny, tylko z samego środka mrocznego, pierwotnego lasu. Ryknął, aż drzewa zadrżały i z okolicznych brzózek posypały się liście, a potem pognał z tym rykiem na ustach stawić samotnie czoła nieprzyjaciołom.
Wiewiórek dopiero po chwili zdołał odzyskać władzę w łapkach. Ruszył w kierunku domu, lecz miał wrażenie, że z każdym krokiem gwiazda Szeryfa robi się coraz cięższa. Jakby chciała przygwoździć go do ziemi i na siłę zatrzymać. I wtedy uwiadomił sobie, że przecież skoro teraz on jest Szeryfem, to także i on musi
Gdy dotarł na skraj Dębowej Doliny, jego ślepiom ukazał się przerażający widok. Potwory, warcząc gniewnie i ziejąc czarnym dymem, wyrywały z ziemi drzewa. Potem cięły je na kawałki z taką łatwością, jakby to były małe roślinki z plantacji zapomnienia, a nie kilkudziesięcioletnie świerki, buki, czy dęby. Wokół w powietrzu unosiły się wióry i wirowały jak płatki śniegu w zimie. W nozdrza uderzył go odurzający zapach świeżych soków i żywicy. Naprzeciw potworów wznosił się na tylnych łapach Pan Niedźwiedź, ale przy potworach wydawał się mały jak Wiewiórek.
– Stać! – Ryknął, usiłując przekrzyczeć panujące wokół hałasy. – Bo będę zmuszony użyć aby środków bezpośredniego przymusu!
Ku zaskoczeniu Wiewiórka głośno zgrzytnęło, pisnęło i potwory zamarły. W zamian, wokół
– Hurra! – Z pyszczka wymknął się Wiewiórkowi pisk. – Zwycięstwo!
Oczekiwał, że zaraz wszyscy rzucą się do ucieczki. Zamiast tego jednak ludzie zbili się w stado, po czym jeden z nich wycelował w pana Niedźwiedzia coś, co wyglądało jak długi kij. Wiewiórka tknęło złe przeczucie. Nagle rozległ się huk, a z końca kija wystrzelił dym. Pan Niedźwiedź otworzył pysk, jakby chciał ryknąć, lecz głos uwiązł mu w gardle. Następnie policjant zatoczył się i z głuchym łomotem runął bezwładnie na ziemię.
– Nieeee!
Przerażony Wiewiórek chciał pędzić panu Niedźwiedziowi na pomoc, ale było już za późno. Ludzie otoczyli go szczelnym kordonem i obmacywali jego futro, całkiem jakby wyceniali jego wartość.
– Cieszą się! – Pomyślał, zaciskając ze złości szczęki aż do bólu.
Nie mógł dłużej na to patrzeć. Poczuł, jak gwiazda Szeryfa pali mu piersi. Jakby mówiła:
Wycofał się ostrożnie i bezzwłocznie ruszył w drogę. Spieszył się. Przeskakiwał z drzewa na drzewo, gdy nagle gałązka, w którą właśnie miał się wczepić pazurkami, rozpłynęła się w powietrzu jak kamfora. Gdy zaczynał skok, była na swoim miejscu. A gdy miał się jej uchwycić pazurkami, już jej nie było.
Zamachał rozpaczliwie łapkami, ale było za późno na ratunek. Runął z piskiem głową w dół, by w końcu przydzwonić w kamień, który leżał pod drzewem.
– „Zupełnie jakby ktoś go tam specjalnie ułożył”. – pomyślał, i to była jego ostatnia myśl, bo zaraz potem wszystko ucichło i przed oczami zapadła mu noc.
Nie miał pojęcia jak długo leżał tak samotnie w ciemnościach. W pewnej chwili w oddali zamajaczyła mu jakaś wiewiórcza sylwetka z wystrzępionym ogonem. Rozpoznał ją od razu.
Gdy był malutki, jego tata wyszedł z domu, by już nigdy nie wrócić. Wiewiórek znał go tylko z opowieści swojej mamy:
– Miał wariackie pomysły i wystrzępiony ogon. A równie dobrze można by powiedzieć na odwrót: wystrzępione pomysły i wariacki ogon. Bo lubił go wtykać, gdzie nie trzeba. To go, synku, zgubiło… – Wzdychała często. – Tyle razy mu powtarzałam, żeby nie zbliżał się do lasu…
– Tak synku, to ja. – Odpowiedział mu łagodnym głosem tata. – Przyszedłem opowiedzieć ci wiewiórczą legendę o naszych dalekich krewnych.
Jego futerko pachniało lasem, wiatrem i przygodą, a wystrzępiony ogon świadczył o tym, że miał za sobą dużo przygód i przeżyć.
– O wiewiórkach, które nie mieszkają w dziuplach drzew, lecz w ziemi…
– Jak krety? – Zdziwił się Wiewiórek.
– Dokładnie… – Tata błysnął w uśmiechu ostrymi ząbkami, ale od razu spoważniał.
Gdy Wiewiórek się ocknął, zdziwił się, że jest całkiem jasno, choć jeszcze przed chwilą panowała noc. Nie wiedział, dlaczego w jego posłanku leżał kamień zamiast poduszki z ptasiego puchu. Ani dlaczego tak łamały go kości, jakby właśnie stratowało go stado dzików. A przede wszystkim nie miał pojęcia gdzie podział się jego tata, który zniknął tak nagle.
Poczuł się bardzo samotny i nieszczęśliwy.
– „Tata na pewno znalazłby sposób na te potwory”. – Pomyślał i wtedy przypomniał sobie jego opowieść o dalekich krewnych, wiewiórkach, które zamieszkują ziemne nory. – „Powiedział, że to mi się może przydać! Tylko jak?”. Już za chwilę nic mi się ni przyda, bo nic tu nie będzie. Wszystko i wszystkich spustoszą ludzie i ich potwory.
Wiewiórek skupił się, żeby zebrać myśli i dokładnie przywołać w głowie słowa taty. W uszach dźwięczał mu jego spokojny głos,
– Zwiewały gdzie pieprz rośnie…
Nagle Wiewiórkowi coś zaczęło świtać w głowie. Jakiś pomysł, który, im dłużej o nim myślał, tym bardziej wydawał mu się zwariowany.
– Nie… To się nie może udać… – Pokręcił pyszczkiem, ale ślepka już mu błyszczały do własnych myśli.
Właśnie znalazł sposób, jak pokonać ludzi i potwory. Pomysł był tak szalony, że aż sam się go bał, ale nic innego nie przychodziło mu teraz do głowy.
6 – Wiewiórki „inaczej”.
Zerwał się na równe łapy i popędził w stronę dębu. Chciał jak najszybciej opowiedzieć o swoim pomyśle Biedronce. Na szczęście nie musiał jej długo szukać: wpadł na nią na samym skraju dębowej polany, jakby tu na niego czekała.
– Wiewiórku! – Wykrzyknęła. – Podobno pan Niedźwiedź powstrzymał potworrry...
Na widok połyskującej na jego futerku gwiazdy Szeryfa Biedronka urwała i spojrzała na Wiewiórka niepewnie, jakby przeczuwając coś najgorszego.
– Pan Niedźwiedź nie żyje. – Potwierdził jej obawy Wiewiórek.
– Oj nie! – Pisnęła, a po jej gładkich policzkach
Wiewiórek przysunął się do niej i wyszeptał jej do ucha:
– Biedronko, nie płacz. Tego już nie odwrócimy. Ale wiem jak pokonać potwory. Posłuchaj pewnej historii o takich wiewiórkach… inaczej.
– Co inaczej?
– No, o wiewiórkach inaczej. Są szare w białe ciapki i wyobraź sobie, że mieszkają w ziemnych norach.
Biedronka wytrzeszczyła ze zdumienia mokre jeszcze od łez oczy.
– Jak krety? Czy ty aby nie przywaliłeś łepetyną w drzewo?
– No co ty?! – Obruszył się Wiewiórek. – Tylko posłuchaj! Kiedyś ludzie postanowili zrujnować tym wiewiórkom inaczej łąkę, gdzie miały swoje norki. Chcieli zmienić ją w wielkie gniazdo dla swoich latających potworów.
– Jak Dębową Dolinę… – Wyszeptała Biedronka, a Wiewiórek kiwnął pyszczkiem:
– Tak. Gdy potwory zaatakowały, naszym krewniakom ze strachu wszystko poprzestawiało
– O rany! – Wykrzyknęła Biedronka. – Na pewno potwory rozgniotły te wiewiórki na miazgę! To chyba jakieś wiewiórki giganty!
– A właśnie w tym rzecz, że nie! – Wykrzyknął Wiewiórek tryumfalnie.
Nie mógł opanować drżenia głosu z ekscytacji.
– Jeszcze mniejsze ode mnie. Ale kiedy ludzie ujrzeli te wiewiórki inaczej, jak ganiają po tej łące, to tak się przerazili, że... zabrali swoje potwory i zwiali gdzie pieprz rośnie!
Wiewiórek mówił z zapałem, ale Biedronka była nieprzekonana.
– Nie zlękli się wielkiego pana Niedźwiedzia, – pokręciła z powątpiewaniem główką – a niby mieli przestraszyć się takich małych wiewiórek?
– Noż mówię ci, ponoć nie tknęli ani ździebełka na ich łące! I żadnej z tych wiewiórek nie spadł
– Tata? – Pisnęła radośnie Biedronka. – Odnalazł się twój tata, a ty nic nie mówisz?! Chodźmy, muszę go przecież przywitać.
Wiewiórek spojrzał na nią niezbyt przytomnym wzrokiem.
– Nic nie rozumiesz, Biedronko. – Potrząsnął głową – To było tak: kiedy gwiazda Szeryfa nakazała mi tu przybiec, to…
– Co?! – Biedronka zrobiła wielkie oczy. – Rozmawiałeś z kawałkiem plastiku?
Wiewiórek zdawał się nie zauważać zdziwionej miny swojej przyjaciółki i niezrażony opowiadał dalej:
– Po drodze gałąź czmychnęła mi normalnie spod łap…
– Przecież gałęzie nie czmychają! – Nie wytrzymała znów Biedronka.
– I wtedy uderzyłem się w głowę…
– Jak to uderzyłeś?! – Biedronka zjeżyła się już na całego. – A jak cię pytałam, to zaprzeczyłeś...
– O nie!
Wiewiórek ujrzał w oczach Biedronki autentyczne przerażenie. Postanowił czym prędzej postawić kropkę nad „i”, zanim jego przyjaciółka znów mu przerwie:
– Więc wtedy właśnie zjawił się tata i opowiedział mi tę historię. O, właśnie sobie przypomniałem! – Aż podskoczył do góry uradowany. – Te wiewiórki nazywają się Susły perełkowane!
Biedronka wpatrywała się w niego w milczeniu. Miała taką minę, jakby właśnie dostała grypy, wścieklizny i zatwardzenia w jednym, a na dodatek jeszcze przerosły jej siekacze, a z tyłu wyrósł jej pokryty łuskami ogon.
– Wie… wiórku, chyba z tego strachu po… przestawiało ci się między uszami! – Wyjąkała wreszcie cicho Biedronka. – Nie ruszaj się! Wszystko będzie dobrze. Tylko polecę po twoją mamęęęę…
Wiewiórek znów został sam, bez najmniejszego pojęcia, co dalej robić. Wiedział jedno: nie miał ani chwili do stracenia. Naraz podjął decyzję: sam sprowadzi tu Susły perełkowane. Przepędzi z ich pomocą potwory i uratuje Dębową Dolinę. A wtedy zostanie bohaterem.
– Jak Biedronka!
Już miał wyruszyć, gdy nagle sparaliżowała go straszna myśl. Uświadomił sobie, że zapomniał najważniejszej rzeczy. Nie miał pojęcia, gdzie te nakrapiane Susły mieszkają!
– O nie! – Jęknął żałośnie. – To koniec. Już po Dębowej Dolinie!
– Głowa do góry, Wiewiórkuuu...
Wiewiórek rozpoznał delikatny głosik pani Motylowej. Dochodził z góry. Podniósł oczy i od razu ją dostrzegł. Tańczyła na wietrze, niczym jesienny liść. Machała wypłowiałymi skrzydełkami
– Mam! – Wykrzyknął.
Właśnie wymyślił, jak ocalić Dębową Dolinę bez sprowadzania Susłów perełkowanych! I właśnie do tego potrzebował pomocy pani Motylowej, która… Zdążyła w międzyczasie zniknąć w zieleni.
– Pani Motylowo!
Wiewiórek rzucił się za nią w pogoń i dopędził ją dopiero na polanie pani Motylowej. Ku jego rozpaczy, gdy wyjawił jej swój pomysł, pani Motylowa pokręciła małą główką.
– Nie Wiewiórku… Ja już nie bujam w obłoookach, jak kiedyś. Ustatkowałam się. Odwiesiłam swoje pędzle na kołku… Na zawsze. I postanowiłam żyć już zgodnie z naturą.
Wiewiórkowi momentalnie w oczach stanęły świeczki. Cały jego plan legł właśnie w gruzach. Nie pozostało mu nic innego, jak odwrócić się na
– Czy mógłbyś Wiewiórku wrócić górą, po gałęziach? – Usłyszał za sobą głos pani Motylowej. – Już wystarczająco zdeptali mi moją łąkę podczas tego zebrania o leśnych!
Wiewiórek już miał się poddać i posłusznie wskoczyć na drzewo, by jak niepyszny ruszyć z powrotem, lecz nagle się zamarł. Słowa pani Motylowej nasunęły mu pomysł, jak ją przekonać.
– Jeśli tak wygląda pani łąka po wizycie kilku zwierząt, to czy pani wie, jak będzie ona wyglądać, gdy zjawią się na niej ludzie i potwory? – Spytał i nie czekając na odpowiedź, opisał pani Motylowej wygląd spustoszonego przez potwory lasu. – Z pani łąką będzie to samo: zostaną z niej gołe zgliszcza!
Blada pani Motylowa zbladła jeszcze bardziej i stała się niemal przeźroczysta. Przez chwilę wachlowała się dla ochłonięcia cieniutkimi skrzydełkami, po czym spytała:
– Ale czy ten twój pomysł się uda? Przecież to… takie wariaaactwo.
– No dobrzeee…
Zanim delikatne jak puch słowa pani Motylowej, popychane lekkim wiaterkiem, doleciały do uszu Wiewiórka, ona już dawno nie poruszała ustami. Dlatego minęła krótka chwila, zanim Wiewiórek zorientował się, że właśnie udało mu się zdobyć pierwszego sojusznika.
Pani Motylowa kiwnęła skrzydełkiem i Wiewiórek ruszył za nią na drugi koniec łąki. Tu, w zacisznym dołku, osłoniętym ze wszystkich stron kępkami wysokich traw, mieściła się jej pracownia. Artystka wyjęła z kąta wszystkie swoje pędzle i z namaszczeniem rozłożyła je na ziemi w porządku od najmniejszego do największego. Wiewiórkowi od razu ten widok przypomniał wiertła dentystyczne w szkolnym gabinecie pani Wydry…
– Halooo! Wiewiórku! Pobuuudka…
Łagodny głos docierał do niego jak przez mgłę.
– Jeszcze chwilę, mamusiu. Dziś przecież nie
– Wiewiórkuuuuuż!
Przeraźliwy skrzek, brzmiący niczym szkolny dzwonek, poderwał go na równe łapy.
– Ccco się stało? – Wymamrotał, rozglądając się i przecierając wpółprzytomne ślepia.
Zamiast we własnym łóżku znajdował się w jakimś dziwnym, zarośniętym trawą dołku. A zamiast mamy pochylała się nad nim pani Sroka wespół z Ropuchem.
– Ha, ha, ha, nasz bohater przez „ce cha”! – Zarechotał do rymu Ropuch, a Sroka weszła mu w skrzek. – Co mdleje na widok pędzli! Dobrze, żeż wypatrzyłam cię z góry, Wiewiórku i podniosłam alarm, bo mogłożby już być po tobie. To jesteśmy kwita: ty mnie uratowałeś przed Kuną, a ja ciebie przed pędzlami, ha ha ha!
Sroka zaniosła się szyderczym śmiechem. Wiewiórek zorientował się, że jej wrzaski zwabiły na polanę pani Motylowej całą gromadę ciekawskich zwierząt. Oprócz Ropucha był tu
– A w ogóle to dobrze, że pani tu zagościła. – Zwróciła się do Sroki pani Motylowa. – Moje pędzle są za małe i będę musiała użyć pani piór.
– Co?! – Ptaszysko wrzasnęło jak obdzierane z pierza. – Nigdyż! Nie dam sobież wyrwać ani pół piórka!
– Nie ma taaakiej potrzeby. – Uspokoiła ją pani Motylowa. – Będę tylko malować, to znaczy kierować, pani skrzydłem.
Po długich namowach Sroka w końcu zgodziła się pomóc. Zanim jednak artystka przystąpiła do pracy, dopilnowała, by wszyscy zakryli sobie ślepia.
– Zobaczycie, jak będzie gotooowe.
Pierwsza plama na grzbiecie Wiewiórka wyszła niezbyt foremnie. Jakby Sroka jej nie namalowała, tylko nafajdała mu na futerko.
– Trzeba z wyczuciem, delikatnie… – Instruowała ją pani Motylowa. – A ty Wiewiórku tak się nie wierć! Owsiki masz, czy co? Zamiast
Wiewiórek aż się spocił, gdy tylko wyobraził sobie, jak przebiega po nim stado dzików. A gdy pomyślał o panu Niedźwiedziu, zdrętwiał cały z przerażenia.
– O właśnie! – Ucieszyła się pani Motylowa, gdy Wiewiórek zesztywniał. – Tak trzymać.
Na szczęście każda kolejna plama była coraz kształtniejsza i okrąglejsza.
– Gotowe. – Oznajmiła w końcu pani Motylowa i odfrunęła, żeby podziwiać swoje dzieło z dystansu. – No, możecie już patrzeć!
Ślepia wszystkich zwierząt wbiły się w Wiewiórka. Sam też obrzucił wzrokiem się wzrokiem. Zamiast płomiennorude, jego futerko było teraz całkiem szare: ciemne, że aż prawie czarne na grzbiecie, za to całkiem jasne na brzuszku. Ale najważniejszą zmianą w jego wyglądzie były wyraźne białe cętki, które pokrywały go gęsto, od nosa aż po czubek ogona.
Po dłuższej chwili pierwszy odezwał się Kret:
– Ja tam nic nie widzę.
– Ciiiapa w głupie ciiiapy. – Podsumował sycząco Zaskrończyk.
– Przecież nie wolno wam rozpoznać, że ja to ja! – Próbował się bronić Wiewiórek. – Teraz nie jestem Wiewiórkiem tylko Susłem perełkowanym!
– A ja jessstem żmiją. – Syknął Zaskrończyk, a inne zwierzęta zaniosły się śmiechem.
– Nawet Kret by cięż rozpoznał, Wiewiórku! – Zaskrzeczała w końcu Sroka. – Gdybyż tylko nie był całkiem ślepyż jak kret.
Wiewiórka ogarnęła czarna rozpacz. Wszyscy go rozpoznali. Jego genialny plan przemiany w Susła perełkowanego okazał się całkiem do kity!
– Zaraz, zaraz… – Zreflektował się nagle. – Przecież wy cały czas tu byliście i wiedzieliście, że to ja będę zmieniany. Więc nawet gdyby pani
– Cooo? – Pan Jeleń cofnął się o krok w obawie o swój wieniec, ale niezrażony Wiewiórek ciągnął dalej:
– Oblepiła mnie całego piórami pani Sroki…
– Nigdyż! – Wrzasnęło czarno-białe ptaszysko i odskoczyło jak oblane wrzątkiem.
– A w zadek – kontynuował Wiewiórek – wcisnęła oba podkręcone kły pana Dzika…
– Nie dam! – kwiknął pan Dzik i wsadził łeb w trawę, by ukryć swoje kły.
– A wokół szyi – nie przerywał Wiewiórek – owinęła mi szalik z Zaskrończyka…
– A kyszsz! – syknął wąż i czym prędzej odpełzł zygzakiem za pana Jelenia.
– To nawet wtedy byście mnie rozpoznali! – Dokończył wreszcie Wiewiórek i dodał. – Gdy zobaczy mnie ktoś, kto nie wie, że ja to ja, na pewno mnie nie pozna!
Ledwo to powiedział, w pobliżu rozległy się głosy Biedronki i jego mamy.
– Wiewiórku! Wiewiórku!
To go całkiem dobiło.
– Nie widzieliście gdzieś mojego synka? – Spytała naraz jego mama, a Biedronka ją poparła:
– Nigdzie nie możemy znaleźć Wiewiórka i boimy się, że znów wpadł na jakiś wariacki pomysł i wpakował się w kłopoty. Jak to on.
Wiewiórka zatkało. Nie wierzył własnym uszom. Jego własna mama i jego najlepsza przyjaciółka wcale go nie poznały. Wołały go i szukały mimo, że stały o włos od niego! I jakby tego było mało, Biedronka na jego widok otworzyła szeroko buzię i wydukała:
– Przecież to… to Suseł perełkowany! Hurra! Wiewiórkowi udało się sprowadzić Susła perełkowanego! Jesteśmy uratowani!
Wiewiórek od dawna nie miał tyle uciechy, jak w chwili, gdy jego mama i jego przyjaciółka dowiedziały się, że to nie żaden Suseł, tylko on we własnej, rudej osobie. Jednak mama, zanim zdecydowała się mocno przytulić swojego synka,
W końcu, gdy wszyscy się już nadziwili i nacieszyli, Wiewórek jeszcze raz wyłuszczył im swój plan, po czym zarządził:
– To do dzieła!
7 – Wielka bitwa z ludźmi i stalowymi potworami.
Wyruszyli. Nie mieli chwili do stracenia. Potwory mogły wtargnąć do doliny w każdej chwili. Ich groźne warczenie wzmagało się, pobudzając serduszka mieszkańców do coraz mocniejszego bicia. A oni mogli ludziom i uzbrojonym w potężne kły potworom przeciwstawić jedynie… zwariowany pomysł Wiewiórka!
– Oj, niedobrzeż, niedobrzeż! – Poskrzekiwała nad ich uszmi Sroka, wcale nie dodając im odwagi.
– A jeśli w tej rodzinnej historii o tych Susłach perełkowanych, nie ma ani pół orzeszka
Na tę myśl Wiewiórek dostał z nerwów takiej telepawki, że nie mógł skakać po drzewach, tylko maszerował z resztą po ziemi. W pewnej chwili usłyszał pod sobą cichy głosik.
– Wiewiórku, tutaj!
Ze świeżego kretowiska, oddalonego o długość ogona, wysunął się czarny pyszczek pani Kretowej.
– Mam nadzieję, że korytarze będą wystarczająco szerokie, tfu tfu! – Powiedziała pani Kretowa, wypluwając przy okazji kilka grudek brunatnej ziemi. – A gdzie reszta, bo nikogo nie widzę… To znaczy, nie słyszę?
Wiewiórek rozejrzał się i ze zdumieniem stwierdził, że nikogo z nim nie było. Ani pana Jelenia, ani nawet Sroki, o innych zwierzętach nawet nie wspominając. Spojrzał na kretowisko, ale pani Kretowa też zapadła się pod ziemię. Z przerażeniem stwierdził, że był całkiem sam.
– Może za szybko skakałem – pomyślał – i reszta zaraz do mnie dołączy.
– Orzechy zostały rzucone. – Mruknął pod nosem i zanurkował w kreciej norze.
W jednej chwili ogarnęły go ciemności. Wszystkie odgłosy zmieniły się w głuche dudnienie, a w nozdrza uderzył go wilgotny zapach zgnilizny i pleśni. Ledwo mógł złapać oddech.
Zaczął przeciskać się niemal po omacku w kierunku pierwszego stanowiska. Serce biło mu jak oszalałe. Gdyby się teraz zaklinował, został by tu już na zawsze, jak w grobie. Rozglądał się za światełkiem, oznaczającym wyjście z tunelu, ale wciąż widział
– Krety nie dokończyły roboty! – Przeraził się i jakiś głos zaczął mu wrzeszczeć do ucha: „zgnijesz tu i krety zjedzą cię na kolację, tfu, tfu!”
W panice chciał się już wycofać, gdy nagle w dali zamajaczyła mu nikła poświata.
– „Wyjście!”.
Ruszył co sił w tamtą stronę i odetchnął z ulgą, gdy po chwili ujrzał nad sobą niewielki, okrągły kawałek jasnego nieba. Wychylił się z norki i…
– Nieee!!! – Wrzasnął.
Stał oko w oko ze stalowymi potworami. Wyłaniały się groźnie z kłębów dymu i szły na niego ławą, jak wielkie, krwiożercze owady. Choć Wiewiórek był widoczny dla nich jak na dłoni, nic nie wskazywało na to, żeby miały się go wystraszyć. Za to on bał się ich przeraźliwie i ten strach go tak sparaliżował, że nie mógł się nawet ruszyć. Dlatego zamiast czmychnąć do nory, zamknął ślepia w oczekiwaniu na najgorsze. I wtedy rozległy się jakieś ludzkie okrzyki:
– Stać! Zatrzymać się!
– Udało się! Zaraz potwory się odwrócą i zaczną zwiewać!
Jednak zamiast tego, wokół zaroiło się od ludzi. Stanęli murem przed Wiewiórkiem i wgapiali się w niego intensywnie.
– O nie! – Jęknął naraz jeden z nich, z zarośniętym pyskiem. – Widzicie to? To Suseł perełkowany…
– Ale… jak? Skąd? Tutaj? – Rozległy się inne słowa, których Wiewiórek w ząb nie zrozumiał. Czuł tylko, że ludzie są mocno podenerwowani.
– Tylko bez paniki.
Przed szereg wyszedł jeden z ludzi, całkowicie pozbawiony na głowie futra. – Jest tylko jeden szczurek. Zaraz się go złapie i po krzyku.
Po jego słowach ludzie ruszyli w kierunku Wiewiórka, wyciągając ręce, jakby chcieli go pojmać. Serduszko podskoczyło mu momentalnie do gardła i pod uszami poczuł zupełną pustkę. Chciał wyskoczyć z dziury i pognać, gdzie pieprz
Pędził w panice, przeciskając się na oślep tunelem. Słyszał gorączkowe oddechy i był pewny, że jest ścigany. Przy rozwidleniu korytarzy zatrzymał się i obejrzał. Nikt go nie ścigał. Głośne odgłosy, przed którymi uciekał, to były jego własne oddechy niosące się po korytarzach.
– „Zresztą przecież żaden z ludzi by się tu nawet nie wcisnął”.
Ta myśl dodała mu odwagi. Wziął kilka głębszych wdechów, omal nie krztusząc się przy tym zatęchłym powietrzem, i postanowił nie ulegać panice.
– „Muszę trzymać się planu!”.
Zaczął przeciskać się w prawo, w kierunku kolejnego otworu. Przed wychyleniem się na zewnątrz i zaprezentowaniem ludziom, dla niepoznaki wyszczerzył zęby i wybałuszył ślepia.
Tym razem Wiewiórek nie czekał, aż ludzie podejdą bliżej. Nie dlatego, żeby się bał. Poczuł, że nabrał już odwago. Po prostu mogliby go rozpoznać i zorientować się, że to podstęp. Dlatego czym prędzej zanurkował w norce i pognał podziemnym korytarzem do trzeciego otworu. Tu, jak poprzednio, zanim się pokazał, zmienił wygląd. Tym razem zrobił ryjek i zbieżnego zeza, bo pomyślał, że na pewno wśród tych wiewiórek inaczej zdarzały się też zezowate osobniki.
– I tam! – Rozległ się natychmiast ludzki krzyk – Jeszcze jeden!
– Rany! To cała kolonia Susła perełkowanego! A przecież to małe draństwo jest pod ścisłą ochroną. Za jakie grzechy!
Wiewiórek po raz pierwszy w życiu widział, jak ludzie sami wyrywają sobie futro z głów. Tylko jeden nie miał już co wyrywać, bo już wcześniej był całkiem łysy.
– Nie dam się jakimś marnym szczurom! –
Kiedy Wiewiórek zobaczył, że ludzie w pośpiechu wskakują na swoje stalowe potwory, ucieszył się, że wygrał, zmuszając ich do ucieczki.
– Hurra! – pisnął radośnie – Łatwo poszł…
Nagle okrzyk zamarł mu na wargach. Gdy potwory, zamiast zrobić w tył zwrot, ruszyły wprost na niego, zrozumiał, że jego radość była przedwczesna. Wielkie gąsienice zbliżały się, bezlitośnie miażdżąc wszystko po drodze. Wiewiórek chciał zanurkować w norze, ale nie mógł się do niej wcisnąć. Coś najwyraźniej zablokowało korytarz! Sapał i stękał z wysiłku, lecz nie dał rady schować się nawet o milimetr. Nie mógł też wyskoczyć, bo w międzyczasie potwór zbliżył się do niego tak, że sam wpadłby mu już pod gąsienice. Dlatego zacisnął tylko powieki, myśląc że to koniec, gdy naraz jeden z ludzi krzyknął: „Stać!”. Wszystko ucichło. Gdy otworzył oczy, zobaczył, iż jeden z ludzi stoi nieruchomo i celuje swoją łapą w powietrze, jakby
Wiewiórek spojrzał w tamtym kierunku i zastygł w bezruchu. Nad jego pyszczkiem unosił się niezwykłej piękności motyl. Tak kolorowego stworzenia jeszcze w życiu nie widział. Jego skrzydła mieniły się wszystkimi barwami tęczy, a każde z nich miało inny wzór, złożony z trójkątów, kółek, kresek i szlaczków. Motyl był wręcz jakby nie z tego świata.
– To się nazywa żyć w zgodzie z natuuurą… Z moją artystyczną naturąąą… – Zaszeleścił motyl znajomym głosem...
– Pani Motylowa? – pisnął Wiewiórek i ze zdziwienia wybałuszył gały, ale pani Motylowa pofrunęła już dalej.
Nie zdążył jeszcze dobrze ochłonąć po tym niespodziewanym spotkaniu, gdy przed jego ślepiami zakołował w powietrzu egzotycznie upierzony ptak, nie mniej barwny niż motyl.
– Noż nie mogłam sięż powstrzymać! – Odezwał się skrzekliwie pierzak, i teraz, to już Wiewiórkowi opadła szczęka ze zdumienia.
– A zobaczżesz tam, Wiewiórku! – skrzyknęło.
Obejrzał się. Z pobliskich krzaków wyrastał jakiś cudowny kwiat. Jakby nie znajdował się w Dębowej Dolinie, lecz w jakiejś egzotycznej dżungli, o której opowiadała im kiedyś na lekcjach pani Sowa. Wiewiórek widział już kwiaty żółte, czerwone, niebieskie i jeszcze inne, ale nigdy nie widział kwiatu, który zawierałby w sobie wszystkie te kolory naraz.
W tym momencie kwiat się poruszył i dopiero teraz Wiewiórek spostrzegł, że to, co wziął za roślinę, było po prostu porożem pana Jelenia wymalowanym w wielobarwne paski.
Wiewiórkowi aż zakręciło się w głowie od tego widoku. Na szczęście nie miał czasu, żeby się dłużej się temu przyglądać, bo w tej samej chwili pod jego nosem wylądowało z głośnym plaskiem jakieś cudaczne stworzenie.
– Oj Wiewiórku, co za skucha, zbrakło farby dla Ropucha! – Wyskrzeczał płaz i odchylił na chwilę liść.
Wiewiórek aż się skrzywił na widok nietkniętej przez farbę, szarozielonej golizny, pokrytej śluzem i brodawkami.
– Czy wy to widzicie? To jakiś mezalians naszej ropuchy z trującą żabą z Ameryki Południowej!
Ludzie aż przecierali oczy ze zdumienia. Wręcz nie wiedzieli na co patrzeć. Wodzili wzrokiem to za panią Motylową, to za panią Sroką, albo wgapiali się w Ropucha albo w pana Jelenia, który potrząsał i kręcił głową tak, że jego poroże wręcz hipnotyzowało, nie pozwalając oderwać od siebie oczu.
– Co to za niesamowita dolina!
– To ewenement na skalę światową! – Odezwał się autorytatywnie najmniejszy z ludzi. – Dębowe Galapagos. Nie, nie wolno nam tego zniszczyć.
– Lepsze kary od kozy! – Przerwał mu ten mały. – Chce pan mieć do czynienia z prokuratorem? Albo jeszcze gorzej, z ekologami?! Przykują się tacy do maszyn, a za nimi zwalą się wszystkie telewizje i zrobią tu taką „Dębową Dolinę show”, że się nie pozbieramy! Panowie, zarządzam odwrót!
Ludzie z ociąganiem, mrucząc coś pod nosami, wrócili do maszyn, które po chwili zaryczały i z piskiem i zgrzytem gąsienic zaczęły się… wycofywać!
– Uciekająż! – Zaskrzeczała Sroka i z radości nafajdała obficie na ostatniego z potworów.
– Huraaaaa… – Zatrzepotała wesoło skrzydełkami pani Motylowa.
– Brawo Wiewiórku! Brawo pani Motylowo i Ropuchu! Brawo Sroko i brawo wszystkie krety!
Tylko Wiewiórek długo nie mógł wydobyć z siebie głosu. Nerwowe napięcie opuszczało go bardzo wolno. Wyrzucał sobie, że podejrzewał inne zwierzęta o tchórzostwo, a oni przecież okazali się tacy dzielni. W końcu jednak i jemu udzieliła się ogólna radość i jeszcze długo wszyscy gratulowali sobie nawzajem odwagi, by wreszcie wykrzyknąć chórem:
– Brawo wszyscy my! Uratowaliśmy naszą dolinę!
Epilog.
– Znalazłem! – Wiewiórek aż podskoczył z radości, gdy wyciągnął z dziury w ziemi wymazanego gliną orzecha.
Sam też był cały umorusany, ale niezmiernie szczęśliwy. Wspomnienie o klątwie zapomnienia mąciła mu przez ostatnie dni całą radość ze zwycięstwa nad ludźmi i ich stalowymi potworami.
– Brawo! – Zaklaskała radośnie czułkami Biedronka – Przezwyciężyłeś klątwę zapomnienia!
– Tyle że… – Wiewiórkowi nagle zrzedła mina. – Nie wiem, Biedronko, czy to na pewno mój orzech.
– Co gra? Gdzie bucy? – Odezwał się naraz Wiewiórek i spojrzał na Biedronkę z wyrazem dużego zdziwienia w oczach. – A w ogóle, to kim pani jest? Czy my się znamy?
Biedronkę aż zatkało, a jej małe usteczka zaczęły dygotać jak na mrozie.
– Cco?! Jjak?! – Zająknęła się płaczliwie. – Przecież to ja, Biedronka… Twoja przyjaciółka… Najlepsza… Ojej, naprawdę mnie zapomniałeś, Wiewiórku!
Wiewiórek starał się usilnie zachować powagę, ale długo nie wytrzymał i w końcu zachichotał.
– Przecież żartuję!
– Tyyy!
Biedronka rzuciła się na niego z piąstkami koszącym lotem i musiał gwałtownie uskoczyć, jak przed atakiem sokoła. Jego przyjaciółka nie odpuszczała, więc rzucił się do ucieczki, a ona
– Jak cię złapię, to…
Wiewiórek nie usłyszał, co mu zrobi Biedronka, ale wiedział, że ona nie żartuje. Choć była mała, to złości w niej było teraz więcej, niż w wielkim panu…
– Niedźwiedziu…
Na wspomnienie o policjancie, Wiewiórek posmutniał nagle i przystanął. Biedronka, widząc jego posępną minę, także się zatrzymała.
– Szkoda, że nie ma już z nami pana Niedźwiedzia. – Westchnął ciężko Wiewiórek.
Biedronka też westchnęła i na dłuższą chwilę zapanowała martwa cisza.
– Biedronko… Myślisz, że z tym… – Wiewiórek wskazał na swoją gwiazdę Szeryfa, pobłyskującą w promieniach słońca na jego futerku. – Wypada mi się jeszcze bawić?
– Zawsze wypada, głuptasie! – Roześmiała się Biedronka. – To, co? Kto pierwszy przy dębie, ten lep…
Wiewiórek nie czekał, aż Biedronka skończy. Wyrwał do przodu, aż się zakurzyło. Od razu
– Sssssłuchaj Biedronko, my pasujemy do sssiebieee… Oboje jesssteśmy gładziutcy, błyszczący, nie jak ten wyliniały futrzak.
– Wyliniały?
Wiewiórek spojrzał po sobie i aż pisnął z uciechy:
– Zobacz Biedronko!
Jego ogon, po walce z potworami, był teraz tak samo wystrzępiony, jak kita jego taty.
– A widziszsz? – Dosyknął Zaskrończyk i znów zwrócił się wprost do Biedronki. – Chceszszsz przez całe życie codziennie odkurzać chatę z kłaków? A wieszszsz ile na nim siedzi roztoczy?
Gadzina zamierzała coś jeszcze dodać, ale Wiewiórek złapał go w zęby, aż chrupnęło i wężowi ślepia, i tak już wyłupiaste, jeszcze bardziej wylazły na wierzch.
– Ałćććć! – Pisnął Zasrkończyk – Puść, bo ci
Dopiero teraz Wiewiórek z Biedronką zauważyli żółty zygzak na grzbiecie gada. Wiewiórek aż zakrztusił się ze śmiechu i omal nie wypuścił go z zębów.
– Taka z ciebie żmija jak ze mnie Suseł perełkowany. Jak żeś taki odważny, to trzeba było pokąsać potwory.
– Wszysssstko poszło nie tak… – Wysyczał Zaskrończyk, kierując błagalne spojrzenia o ratunek w stronę Biedronki. – To ja miałem cię wyzwolić z paszszszczy Ropucha!
– Co?! – Wykrzyknęła Biedronka. – Skąd… Skąd wiesz o Ropuchu?
– Bo was śśśśledziłem. – Ledwo zdołał wysyczeć Zaskrończyk, bo Wiewiórek ścisnął go jeszcze mocniej.
– I pozwoliłeś, żeby Ropuch mnie zjadł?! – Biedronka aż spurpurowiała ze złości. – I coś takiego chciało być moim przyjacielem?! I to najlepszym?!
– Bbbo… Bo Ropuch miał ccccię połknąć tylko
– To wysoko mnie cenisz! – Biedronka machnęła skrzydełkiem. – Przecież ja prawie nic nie ważę.
– To teraz wiem, co to za gałązka uciekła mi spod łap, kiedy rozbiłem się o kamień. – Uświadomił sobie naraz Wiewiórek, a Zaskrończyk pokiwał pyskiem, jakby potwierdzając jego podejrzenia:
– Tto byłem jja… – wydukał.
– I wiem dlaczego… – kontynuował Wiewiórek – nie mogłem wycofać się do kretowiska, kiedy chciałem uciec przed atakującym potworem!
– Bo wpełzłem do śśśśrodka i zablokowałem korytaaaaa…
Wiewiórek zacisnął szczęki i Zaskrończyk wywalił na wierzch rozdwojony jęzor.
– Wiewiórku, nie! – Krzyknęła Biedronka. – Pamiętaj, że jesteś roślinożercą!
– Byłem, Biedronko, byłem. – Rzucił półgębkiem Wiewiórek. – Ale właśnie
– Mam kręgo… słup! – Wystękał Zaskrończyk.
– Mam na myśli kręgosłup moralny! – Powiedział z uśmiechem Wiewiórek.
Zaskrończyk wykorzystał fakt, że Wiewiórek mówiąc to otworzył szerzej pyszczek, i dał dyla w chaszcze. Zaszeleściło, jakby przez krzaki przedzierało się stado słoni, a nie krótki i cienki jak patyk zaskroniec.
Odczekali chwilę i wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.
– O rany! Przez chwilę naprawdę się bałam, że zrobisz mu krzywdę. Hi, hi, hi! – Chichotała serdecznie Biedronka.
– Już myślałem, że mi nigdy nie zwieje, choć specjalnie tak kłapałem szczęką. – Ledwo zdołał wykrztusić rozbawiony Wiewiórek. – No dobra, to teraz hop do dębu!
Całą drogę przebyli w jak najlepszych humorach. Nie ścigali się. Zamiast tego poruszali się powoli, cisząc się po drodze pięknymi
Dąb był jeszcze ciemnozielony, ale pojawiały się już na nim coraz wyraźniejsze żółte cętki. Właśnie mieli zabierać się za zabawę, gdy ich uszy zmroził znajomy, niski pomruk.
– Potwory wracają!
Rzeczywiście, już po chwili na polanę wtargnęły dwa stalowe potwory, z których zaraz wydobyli się ludzie. Była wśród nich ludzka samica, drobniejsza od innych, ale tak samo płaska i goła na połowie pyska. Machnęła łapą i na jej znak z pierwszego potwora wysunęła się olbrzymich rozmiarów klatka, a w jej środku leżał…
– Pan Niedźwiedź! – Pisnęła drżącym głosem Biedronka.
– Ciiiii!
Uciszył ją Wiewiórek. Wsłuchiwał się w odgłosy wydawane przez ludzką samicę, choć nic z nich nie rozumiał.
– Tak jest, szefowo. – Odezwał się ludzki samiec, którego Wiewiórek także widział na oczy pierwszy raz.
– „Nie miałem pojęcia, że na świecie jest tak dużo tych ludzi”. – Pomyślał.
– To na czym stanęło w końcu z tą obwodnicą? – Spytał samiec.
– Ominie tę dolinę szerokim łukiem. A tu ma powstać obszar chroniony „Natura 2000”. Dobra, zwijamy się zanim ten środek usypiający przestanie działać.
Ludzie wskoczyli do potworów i… zniknęli.
– Przyjechali porzucić ciało pana Niedźwiedzia. – Odezwał się cicho Wiewiórek. – Biedronko! Musimy urządzić mu uroczysty pogrzeb.
Wieść o panu Niedźwiedziu rozeszła się drogą szeptaną, ćwierkaną, chrumkaną i kwiczaną błyskawicznie. Już po chwili wokół leżącego pod dębem ciała policjanta tłoczyli się niemal wszyscy mieszkańcy Dębowej Doliny. Normalnie mowę pożegnalną wygłosiłaby pani Sowa, ale teraz oddała ten zaszczyt Wiewiórkowi:
Pod ciężarem odpowiedzialności Wiewiórkowi ugięły się łapki. Poczuł w głowie totalną pustkę, można by nawet powiedzieć, że „gołe zgliszcza”.
– No, zaczynaj już, Wiewiórku. – Nalegała pani Sowa, szturchając go energicznie dziobem.
– Biedronko, ja… wcale nie jestem bohaterem! – Wyszeptał Wiewiórek do Biedronki, która usiadła mu na nosie. – Przez cały czas straszliwie się bałem. Tak jak teraz. Chyba nie wykrztuszę z siebie ani słowa…
– Nie sztuka być bohaterem, gdy nie odczuwa się strachu. – Odszepnęła mu Biedronka – Sztuka nim być, gdy ma się pełne futerko ze strachu, ale się go pokonuje. Wiewiórku, strach to największy potwór, a ty go pokonałeś. Teraz też sobie poradzisz.
Słowa Biedronki podniosły go na duchu.
– Teraz albo nigdy!
Przetarł pyszczek swoim wystrzępionym
Przez tłum mieszkańców przetoczył się przejmujący szmer. W tej samej chwili wielkim ciałem nieboszczyka wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Policjant otworzył szeroko ślepia, rozwarł paszczę i…
– Aaaaa psiiiiik! – Kichnął potężnie.
Mieszkańcy zamarli zaskoczeni, by nagle wybuchnąć gromkimi okrzykami radości:
– Hurra! Pan Niedźwiedź żyje!
Tłum zwierząt zafalował radośnie.
– Wiewiórek ożywił pana Niedźwiedzia!
– To była najwspanialsza mowa pogrzebowa, panie dziejku, jakiej byłam świadkiem w moim długim życiu. – Pogratulowała Wiewiórkowi pani
– Dziękuję Wiewiórko… To znaczy… aby Biedronku… To znaczy… Aby… – Pomrukiwał pan Niedźwiedź całkiem jeszcze skołowany.
Siedział chwiejnie i wodził wokół maślanym wzrokiem, ale wargi rozciągały mu się w radosnym uśmiechu od ucha do ucha.
– Niech żyje Wiewiórek. Niech żyje pan Niedźwiedź. Niech żyje Dębowa Dolina!
Owacjom i radości nie było końca. Jakby tego wyjątkowego dnia nad Dębową Dolinę wcale nie zamierzała zapaść noc, by ułożyć jej mieszkańców do zasłużonego snu.